Subiektywna relacja Jarka Ważnego z trasy grudniowej 20112011-12-20
Rok 2011, był to dziwny i trudny rok. Rządy miłości, które roztoczyły swoje skrzydła nad Polską na kolejną kadencję, sprowadziły na artystów domiar w postaci 23 procentowego VAT-u na bilety na imprezy masowe, który to skutecznie przetrzebił kluby i sale koncertowe. Mając w głowie dość ryzykowną perspektywę kolejnej antydochodowej trasy, zdecydowaliśmy się jednak ją zagrać, bo płyta, którą udało się nam nagrać w Wiśle w te wakacje, wydawała się nam na tyle wartościowa, że szkoda byłoby nie pokazać jej szerzej i nie sprawdzić jej w boju-na koncertach. Wszyscy mieliśmy obawy, czy zaplanowana jak na polskie warunki-ze sporym rozmachem-trasa wypali. Godziliśmy się na wstępie na perspektywę ?dołożenia? do wyjazdów z własnej gaży, ale mimo to było w nas sporo obaw, głównie co do frekwencji, która skutecznie weryfikuje trasowe plany.
Na początek zrezygnowaliśmy z techniki. Sami wnosiliśmy i znosiliśmy sprzęt ze sceny. Żeby tego było mało, na 2 miesiące przed pierwszym koncertem, kapelę opuścił jeden z jej współzałożycieli - Wojtek Jabłoński. Kolejny miesiąc zajęło nam znalezienie jego zastępcy. Jak się później okazało, nowy kolega-Radek, wykazał się megaprofesjonalnym podejściem do sprawy. Nauczył się w mig wszystkich partii i przez cały czas trwania trasy, był doskonałym kompanem na scenie, jak i poza nią J
Przed pierwszym koncertem w Częstochowie próby, próby. Rano próby i po południu-próby. Set koncertowy, w porównaniu z poprzednim z Chrystusa Miasta, wydłużony dwukrotnie. Wszystkie numery z LTA, plus parę wspomnień z lat minionych. Najpierw gitary, bębny i DJ George z Jackiem, a na tydzień przed trasą-sekcja dęta.
Wystarczyło. Dzień przed wyjazdem, grała solidnie naoliwiona maszyna. Nie było obaw o formę. O 9.00 pod Proximę przyjechał bus. Zaczęło się pakowanie sprzętu. O 11.00 zespół jechał na swój pierwszy w tym roku koncert, z nowym materiałem.
&pl_160;
Częstochowa-01.12
&pl_160;
Wyjechaliśmy z Alkiem, kierowcą od Ricarda-który na co dzień wozi m.in. Kult. Jako że zespół jest dość liczny, nie pomieściliśmy się wszyscy do jednej puszki, i część kapeli pojechała z Piotrkiem jego autem. Droga bez przygód, nie licząc rozkopanej jak kretowisko ?gierkówki?. Na obiad zatrzymaliśmy się podług rekomendacji nowego kolegi-Radka, który już na starcie zanotował kolejny cenny punkt, tym cenniejszy, że zaliczony-bądź co bądź-na wyjeździe. Jak miało się później okazać, Radek stał się dla nas gastronomicznym guru. Częstochowa ma to do siebie, że gdy wjeżdża się w ciemne uliczki, parę metrów od głównych miejskich arterii, wiersze Tuwima o kamienicach, zamieniają się w rzeczywistość.
Klub Zero w którym mieliśmy zagrać, od naszego ostatniego pobytu zdążył zmienić siedzibę. Teraz mieści się w kompleksie knajp i kręgielni, na poziomie ? 3. Bus, wedle zapewnień organizatorów, miał wjechać na podziemny parking, i stamtąd sprzęt miał być wyniesiony na scenę. Okazało się jednak, że bus jest nieco wyższy niż strop parkingu. Cofanie pod górę, z toną sprzętu na pace-wprost na chodnik z przechodniami, to zadanie dla najlepszych, a właściwie dla Alka. Miał tylko jedną próbę-jak w ?Piątym elemencie?; gdyby puścił sprzęgło ułamek sekundy za późno lub za wcześnie, auto ścięło by dach o sufit stropu. Podołał.
W międzyczasie wpadł Tomek. Prosto z teatru. Tego i następnego dnia grał akurat w Częstochowie Merkucja, w szekspirowskim dramacie, wystawianym dwa razy dziennie. Szybki rozładunek, próba, kawa i czekanie. Przyjdą, czy nie przyjdą? Przyszli. Na początku nieśmiało. Trochę badając teren, trochę bez wiary. Z czasem jednak pewniej ? przed scenę. Czwartek, Częstochowa, grudzień. Nie spodziewaliśmy się frekwencyjnej rewolucji. Nie mogę jednak powiedzieć, że się rozczarowaliśmy. Kilkadziesiąt osób. Bawiących się, zamyślonych, słuchających. Sam koncert? Minął jakby w 5 minut, choć graliśmy ponad 2 godziny. A ludzie ? przepraszają - że tak mało sprzedanych biletów, że za rok będzie więcej, i żebyśmy broń Bóg nie przestawali grać. Nie można w tym miejscu nie wspomnieć o spiritus movens częstochowskich koncertów, czyli Panu Hieronimie; był, a jakże. Dyrygował zabawą, robił zdjęcia, prowadził księgę pamiątkową.
Po koncercie szybkie piwo, small-talk ze znajomymi (niektórzy przyjechali nawet z Łodzi!), i błyskawiczna przepoczwarka w techników. Sprzęt do windy, i 3 piętra w górę. Tam czekał już Alek z busem. Zahaczyliśmy o stację. Było jednak już bardzo późno, i zabawy w podgrupach odłożyliśmy na kiedy indziej. Wieczorne piwo w hotelu w lobby, wymiana spostrzeżeń. Lekka korekta setlisty. Demokratycznie! Aż tu nagle, ktoś spojrzał na zegarek?dobranoc, już druga.
&pl_160;
Wrocław-02.12
&pl_160;
Szybki, udany przejazd-jak to z Alkiem. We Wrocławiu kwaterunek na samiuśkim rynku. Dalej czas wolny. Wycieczka idzie w swoje strony. Część na jedzenie, część ucieka w sen. Wrocław przywitał nas piękna pogodą, i świątecznym jarmarkiem na rynku. Było w czym wybierać. Na koncert do klubu Łykend jedziemy 100 godzin, mimo że dzieli nas raptem 4-5 kilometrów. Piątkowe popołudnie w wiecznie rozkopanym Wrocławiu zagina czasem czasoprzestrzeń. W klubie, bez zmian. Sprzęt jedzie windą towarową do piwnicy. W rogach lochu malutkie, różowe kuleczki i napis-?Trutka na szczury wyłożona?. We Wrocławiu dojechał do nas Dżolo, ze swoimi światełkami. Na godzinę przed dotarł także Tomek z Częstochowy. Zaziębiony. Jechał z przesiadkami, opóźnienia. PKP gdy trzeba, staje jednak na wysokości zadania.
Koncert. Przyszli, jak rok temu. Na początku bardzo niemrawo. Siedzą przy stolikach, słuchają, jak na recitalu Edyty Geppert. Ale do czasu. W połowie zaczyna się regularne szaleństwo, i trwa tak do końca. Prym w tańcu wiedzie Petr i jego dziewczyna, którzy przyjechali na nasz koncert z Brna. Po koncercie, zespół rusza w miasto. Jedna z grup okupuje Spiż, druga Bierhalle, a trzecia Kultową. W Kultowej, jak zwykle-gęsta ręka kolegów i znajomych. Acidolka, Boguś, Marcin, Anielica, i cała załoga baru. Jest bardzo miło, i bardzo gościnnie, ale imperatyw koncertowy każe nam opuścić lokal punkt 1 w nocy. We Wrocławiu na Rynku zabawa trwa tymczasem w najlepsze. Bohaterską postawą wykazują się koledzy Radek i Janek, którzy po drodze z knajpy, zachowując trzeźwość umysłu, wzywają pogotowie do delikwenta, który utraciwszy trzeźwość, utracił także poczucie równowagi, a wraz z nimi przednie uzębienie i nos na wrocławskim bruku.
&pl_160;
Kraków-03.12
&pl_160;
Że do pizzy dodają w pizzeriach glutaminian sodu, wie każde dziecko XXI wieku. Ale żeby aż tyle! Na 2h przed koncertem, spuchliśmy niemożebnie. W klubie Zaścianek zrobiło się bardzo sennie, i kto mógł, leżał pokotem, i trawił drobiny sera i pieczarek, zatopionych w glutaminianie. Sen działa zbawczo. Zadziałał. Zadziałał tez Gómi, nieoceniony organizator naszych krakowskich występów. Stanęliśmy na równe nogi. W klubie ponad 80 osób. Zagraliśmy. Po zmęczeniu nie było już śladu. Publiczność też to chyba doceniła. Jeszcze przed występem, Tomek mocno oszczędzał swój głos. Po koncercie nie było możliwości, żeby usłyszeć odeń ludzkie słowo. Nie pozostało nam nic innego, jak odwołać koncert w Bielsku. Nikt nie protestował. Tomek od razu wyjechał do domu. Jasio Zdunek na pociąg do Malborka, a Radek-do znajomych. Reszta pojechała do hotelu. To znaczy na początku. O atrakcje na ten wieczór zadbał bowiem uprzednio Gómi. W ramach imprezy okołoandrzejkowej zawiózł nas do knajpy swojego kuzyna. Do lokalu wchodziło się po schodach na drugie piętro. Na pierwszy piętrze tańczyły panie. Uprzedzono nas zawczasu, że gdyby przypadkiem ktoś z nas zabłądził, i znalazł się z paniami piętro niżej, niech nie zamawia pod żadnym pozorem szampana, bo zazwyczaj źle to się kończy. Żaden z kolegów nie zamówił szampana. Po imprezie, w późnych godzinach nocnych, taksówkarz odwożący nas do hotelu, zachwalał usilnie lokal konkurencji. Bo, jak twierdził, ?tam to i nie same patrzenie?, a ?dziewczyny, czyste, mądre, i pogadać można?. Następnego dnia wracaliśmy do Warszawy. Wracał z nami także Piotrek Gąsiorowski, który towarzyszył nam na 3 pierwszych koncertach jako roadmanager. Serdecznie dziękujemy za poświęconą energię i zapał do pracy. Obejrzeliśmy po drodze ?Co nas kręci, co nas podnieca?. Rozśmieszyło nas po raz kolejny.
&pl_160;
Poznań-08.12
&pl_160;
Do Poznania jechaliśmy busem, autem i pociągiem. Busem większość muzyków plus Kajtek, nasz akustyk. Tym razem prowadził Dawid. Janek Zdunek-sposobem mieszanym, do Torunia, autem, stamtąd-pociągiem. Piotrek, DJ i Jacek - piotrkowym samochodem, jak zwykle. Na końcu dojechałem ja. Jechałem pociągiem z Warszawy do Poznania. Musiałem wyjechać po 13, żeby nadrobić zaległości w biurze. Z dworca odebrali mnie Bongo i Marcysia. Podprowadzili pod sam klub. Pod Minogą prace już trwały, sprzęt wniesiony. Kajtek nagłaśniał bębny, Dżolo rozstawiał światełka. Przyjechał Marcin z Bolesławca, który obstawiał nasze distro. Dało się wyczuć takie pozytywne podniecenie; czasami wśród muzyków-przed występem, można zaryzykować sąd, że koncert będzie udany, lub nie. I tak też było tym razem. Jak dotąd - frekwencyjnie najlepiej. Najmocniejsze sprzężenie zwrotne między nami, a publicznością. Mile rozpoczęty wieczór, część z nas zakończyła w poznańskiej Kultowej, w skromnym, przyjacielskim gronie. I nikt mi nie powie, że hot-dog z leczo jest niedobry! W drodze do hotelu, ok. 2 w nocy, zostaliśmy zagadnięci przez młodą kobietę, która pytała nas o drogę na wystawę rzeźby lodowej. Takie rzeczy, mili Państwo, tylko w gospodarskim Poznaniu.
&pl_160;
Toruń-09.12
&pl_160;
Ruszyliśmy niespiesznie. Po śniadaniu, bez spinki, że gdziekolwiek się spieszymy. Nie było daleko. Zrobiliśmy przystanek na stacji, ok. 12. Napoje, kanapki, orzeszki, film do DVD. I miła droga. Ok. 14 przerwa na zupę. Znowu wybierał Radek, i znowu dobrze. W Toruniu godzina wolnego przed wyjazdem na próbę. Stałem na poczcie z listem poleconym, miałem godzinę, a przed sobą dwie emerytki. Nie zdążyłem go wysłać. Od Nowa niewiele się zmieniła od października. W rozstawianiu i zwijaniu sprzętu osiągnęliśmy od czasu Częstochowy profesorską biegłość. Poszło jak zwykle. Rutyna i żołądki kazały nam szukać jadłodajni. Koledzy chwalili sobie lokal naprzeciwko Od Nowy, koło Polomarketu. Kiedyś była tan pizzeria, i podawali piwo. Pamiętam, że byliśmy tam z Drem Yry, przed pierwszym po reaktywacji koncertem KNŻ, kiedy to graliśmy suport jako Większy Obciach.
Buldog zagrał na małej sali. Ludzi dwa razy więcej niż w zeszłym roku. Dotarły nawet specjalne odwody ze Szczecina! Najlepszy jak dotąd koncert w trasie. Z niesamowitą energią, i czadem. Jak zwykle, zaczęło się niepozornie, ale tego, jak się rozkręci, nikt z nas nie mógł przewidzieć. Bawiliśmy się wyśmienicie. Publiczność chyba też.&pl_160;Zrekompensowaliśmy sobie tym samym odwołany koncert w Olsztynie, gdzie dzień przed koncertem, 10 osób kupiło bilety. Zamiast do Olsztyna, postanowiliśmy pojechać na dzień odpoczynku i jodu do Gdyni.
&pl_160;
Gdynia-10-11.02
&pl_160;
Graliśmy w niedzielę, ale już w sobotę przyjechaliśmy do Gdyni, żeby pooddychać trochę morską bryzą. Po akomodacji w pensjonacie, niemal cała kapela ruszyła na deptak, do przetestowanej rok wcześniej restauracji. Zaiste, dobre knajpy potrafią utrzymać poziom, nawet mimo ciężkich czasów. Zjedliśmy genialne owoce morza. Długo rozmawialiśmy, piliśmy grzane wino. W trakcie obiadu dowiedzieliśmy się, że tego samego wieczora w klubie Ucho, w którym mieliśmy zagrać następnego dnia, występuje Marcin Świetlicki z zespołem Świetliki. Postanowiliśmy pójść. Świetlicki był jak zawsze. Jarał fajki na scenie, strzepywał popiół w dłoń. Cudownie lekki i abnegacki. Po koncercie wróciliśmy na kwaterę. Jakieś 1000 metrów pod wiatr, a czuliśmy się, jak po wyprawie na biegun; było przenikliwie zimno. Usiedliśmy do kolacji. Był ser, ryba, wino, znowu dużo rozmów, i znowu zdrowy rozsądek wygonił nas do łóżek. I chyba nikt nie miał poczucia, że źle wykorzystał ten wolny dzień. Spaliśmy do oporu. Ok. 11 zeszliśmy na śniadanie. Spacery po plaży raczej nie wchodziły w grę, bo pogoda wcale się nie zmieniła. Nastąpiła dokoncertowa wegetacja. Nadrabianie zaległych książek, sen, telewizja, znowu sen. I tak do 18.
Wchodzimy do klubu. Tym razem od strony zaplecza. Już 5 metrów od wejścia można było wyczuć, że ktoś?chyba przyoszczędził na wywózce szamba. W Uchu nie ma na zapleczu osobnej toalety. Stoi klasyczny niebieski toi-toi. I śmierdzi! Ale jak śmierdzi! Bez uprzedniego zaczerpnięcia powietrza na zewnątrz, wizyta w nim kończy się pewnym rzygiem, co zresztą widać, bo prócz gówna w środku, zastygł na nim zaschnięty, stary haft. W tych okolicznościach przyszło nam przygotowywać się do występu. Na szczęście podczas koncertu smród nie docierał na scenę. Ludzie przyszli. Nie pamiętam ilu. Wiem, że na Świetlickim było więcej. Koncert w Gdyni, to taki solidnie zagrany, ułożony materiał. Najlepiej strojący, najbardziej sklejony ze sobą-efekt 2 poprzednich dobrych sztuk. Po koncercie wyjechaliśmy na noc do Warszawy. Dawid spisał się na medal. Dowiózł nas cało i zdrowo. Gdy szedłem do domu, mijałem sąsiada, który wychodził właśnie do fabryki na 6, na poranną zmianę.&pl_160;
&pl_160;
Jeszcze w Gdyni docierały do nas niezbyt ciekawe wieści od Gómiego. To on podjął się organizacji katowickiego koncertu. Przedsprzedaż szła bardziej niż marnie. Liczyliśmy jednak, że w najbliższych dniach karta się odwróci. Niestety. W środę, na dzień przed planowanym występem sprzedało się 15 biletów. To w żaden sposób nie zbilansowałoby poniesionych kosztów, lub choćby w minimalnym stopniu, nie pokryłoby oczywistych strat. Po raz drugi z wyboru, a po raz trzeci w tej trasie, postanowiliśmy odwołać koncert.
&pl_160;
16.02- Warszawa
&pl_160;
No i przyszło nam się żegnać. Na ubitej, hybrydowej ziemi, u siebie w mieście. Jak to z Hybrydami bywa, koncert miał sztywne ramy czasowe, bo tuż po rokowych wygłupach, pod klubem czekała spragniona disco nowoczesna młodzież. Nie obyło się jednak bez małego nieporozumienia. Początkowo mieliśmy rozpocząć występ o 18, bo o 21 miała się rozpocząć dyskoteka. Klub omyłkowo wydrukował bilety z godziną 19, jako godziną rozpoczęcia. Chyba wszystkim wyszło to na dobre.
Warszawa nas nie zawiodła. Przyszło ok. 200 osób, co jak na nasze osiągi koncertowe, jest wynikiem bardziej niż dobrym. Najlepszy sprzęt, i najlepsze warunki na trasie. Koncert też?bardzo dobry. Chyba fakt, że to już ostatni występ, nieco nas zdekoncentrował, tudzież, skoncentrował zbyt intensywnie. Wszystkie dźwięki się zgadzały, wszystko było w czas, ale brakło mi trochę wisienki na torcie. A jeśli już o torcie mowa, nie było po stołecznym, kończącym wstępie żadnej, specjalnej fety. Złożyliśmy sprzęt, wypiliśmy piwo, i w deszczu załadowaliśmy go do busa. Wsiedliśmy w swoje tramwaje, autobusy i wagoniki metra, i rozjechaliśmy się do domów. Skromnie, ale solidnie. Zrobiliśmy coś razem. Podziękowaliśmy sobie za wspólny czas, i wróciliśmy do siebie. Czy nie chcielibyśmy usiąść gdzieś, i poświętować? Pewnie chcielibyśmy. Ale chyba wszyscy zdawaliśmy sobie sprawę, że mimo oczywistej satysfakcji artystycznej, którą chłonęliśmy w siebie na każdym koncercie, zostaje pewien niedosyt. Że może nasze wyobrażenia, plany, rzeczywistość dość brutalnie zweryfikowała. I to ta rzeczywistość, od nas niezależna; kryzys, coraz większa bieda, która zatrzymuje ludzi w domach.&pl_160;Jednocześnie, tak sobie to wyobrażałem - to zakończenie. &pl_160;Bez szampanów, szyjek rakowych i pieczonego prosiaka, bo to ni jak nie przystaje ani do nas, jako Buldogów, ani tego, co robimy. Uścisk dłoni, wspólne piwo, wódka w kieliszku, jakiś dobry kawał na odchodne. I do zobaczenia, trzymaj się stary, pozdrów rodzinę! Do zobaczenia Dżolo, Kajtek, koledzy, wszyscy coście przychodzili na nasze koncerty. Da nam los, jeszcze nie raz zobaczyć się w Polsce. Trzymajcie się, cześć!
&pl_160;
JW